Historie pacjentek

Renata

Jestem sobą i nie daję się chorobie!

Pomimo tego, że dużo mówi się obecnie o tym, jak ważna jest profilaktyka, wciąż wiele kobiet nie bada się regularnie. Uważam to za tragedię i sama, po doświadczeniu z rakiem piersi, działam w organizacjach i wspieram działania edukacyjne po to, by trafić do jak największej liczby kobiet. Naprawdę nie warto zwlekać, trzeba się badać. Sama nie wykonywałam badań profilaktycznych regularnie. Jedynie samobadanie piersi, ale dziś już wiem, że powinno być ono uzupełnieniem do innych badań. Ostatnie USG zrobiłam 3 lata przed tym, jak w piersi, podczas regularnego samobadania, wykryłam zmianę. Zaniepokoiło mnie to na tyle, że szybko udałam się do lekarza pierwszego kontaktu, bo nie wiedziałam, gdzie indziej powinnam się zgłosić. Lekarz przeprowadził badanie palpacyjne i potwierdził, że wyczuwa w piersi guza. Dostałam od niego kartę DiLO, z którą od razu zgłosiłam się do onkologa i na kolejne badania – biopsję i mammografię.

Diagnozę „złośliwy rak piersi” dokładnie poznałam pod koniec sierpnia 2019 r. To był dla mnie strasznie przybijający moment – strach, niepewność o to, co będzie, płacz. Jednak najgorzej nie wspominam wcale momentu diagnozy, lecz czas oczekiwania na wyniki badań. To był taki czas, kiedy nie wiedziałam do końca, czy to rak, a może nie rak? A jeśli rak, to tylko rak? A może do tego przerzuty? Myślę, że to był dla mnie najgorszy moment. Z samą diagnozą dość szybko się oswoiłam, bo od tego momentu zaczyna się działanie, a nie tak jak wcześniej – bierne czekanie z niepewnością i myślami, że umrzemy. Po wynikach okazuje się, że nie jest zupełnie źle, że owszem jest rak, ale można go leczyć. Od tego momentu zaczęłam się. Otrząsnęłam się i zaczęłam pozytywnie myśleć – takie myślenie jest bardzo ważne, gdyż daje siłę i pomaga przetrwać ten trudny czas.

Lekarz podczas diagnozy od razu poinformował mnie o tym, że mam HER2-dodatniego raka piersi. Na szczęście trafiłam na takiego onkologa, który od razu wszystko mi powiedział. Co prawda, nie wiedziałam, że są inne podtypy, lekarz skupił się tylko na moim i może na samym początku to było dobre. Niestety, wiem, że nie wszyscy lekarze chcą rozmawiać z pacjentkami i niektórzy bardzo mało mówią. Dlatego warto rozmawiać z innymi pacjentkami, szukać wiedzy w innych źródłach. Osobiście szukałam informacji w Internecie – i starałam się opierać na doświadczeniach kobiet, które to przeżyły. Szukając wiedzy w Internecie starałam się ostrożnie dobierać strony, dlatego poruszałam się głównie po stronach dla Amazonek, fundacji czy kampanii. W sieci jest tyle różnych informacji, że łatwo się w nich zagubić. Pytałam, co mogę jeszcze zrobić dodatkowo dla siebie, czego jeszcze powinnam dowiedzieć się od lekarza. Jako taki przykład opowiem o moich włosach, o które bardzo walczyłam. Nie wyobrażałam sobie ich po prostu stracić! I dzięki temu, że sama szukałam informacji na ten temat, jak nie stracić włosów, dowiedziałam się, że są czepki, dzięki którym podczas chemii oszczędza się ok. 40% włosów. Dopiero, jak zapytałam o nie lekarza, potwierdził, że coś takiego faktycznie jest, ale sam mnie o nich nie poinformował.

Cieszę się, że oszczędziłam włosy. Kiedyś miałam takie piękne, gęste, blond do pasa. Teraz mam przerzedzone i do ramion, ale mam! I też uważam, że są piękne. Nikt nie wiedział, że choruję – chodziłam umalowana, miałam włosy i czułam się piękna! Nie dałam się tej chorobie zniszczyć, nie poddałam się! To jeden z wielu przykładów, jakie można wymieniać, dlaczego warto poszerzać swoją wiedzę i zadawać lekarzowi pytania. Niestety, lekarze nie mają tyle czasu dla pacjentki, ile byśmy sobie tego życzyły, dlatego pewne sprawy musimy po prostu wziąć we własne ręce.

Włosy były moim źródłem siły, a nie sposobem na ukrycie przed innymi stanu zdrowia. Ja promuję badania profilaktyczne i poszerzanie wiedzy, że rak to nie wyrok. Sama jestem tego przykładem – ładnie wyglądałam i starałam się chodzić do pracy. Oczywiście, gdybym straciła włosy to też chodziłabym z głową do góry, ale to było takie moje świadectwo, że jestem sobą, że nie daję się chorobie, że to nie jest tak, że jak rak, to oznacza, że kobieta musi być łysa, nieumalowana. Po prostu chciałam być kobietą taką, jak przed chorobą.

Przechodząc do mojego leczenia…
Po wynikach biopsji otrzymałam pierwszą chemię – czekało mnie 16 dawek chemii czerwonej, czyli najsilniejszej, po której właśnie wypadają włosy, brwi, rzęsy. Następnie otrzymałam 12 dawek chemii białej, po której – w porównaniu do poprzedniej – czułam się świetnie. Chemię miałam podawaną w kroplówkach. Miałam założony port – to taki podskórny wenflon, który zakłada się, by nie palić żył.

Następnie przeszłam podskórną mastektomię, radioterapię i w zasadzie to koniec. Rok leczenia. Szczęśliwie mogłam rozpocząć leczenie, gdy nowa terapia weszła w refundację. Cieszę się, że mogłam podjąć leczenie podwójną blokadą, bo moje koleżanki i znajome już były gotowe zbierać na to leczenie dla mnie fundusze przez Internet. Zależało mi właśnie na leczeniu podwójną blokadą, o której wiedziałam, bo zanim zachorowałam, pomagałam w zbieraniu funduszy dla innej kobiety z rakiem piersi. Dlatego, kiedy weszłam do gabinetu onkologa, od razu zapytałam, czy spełniam kryteria włączenie do tego leczenia. Lekarz potwierdził, że wchodzę do programu lekowego. Przy tej okazji raz jeszcze powtórzę, że warto wchodzić do lekarza z już gotowymi pytaniami.

Starałam się, aby choroba nie wpłynęła za bardzo na moje życie. Jestem osobą dość silną i nie użalałam się nad sobą, nie dawałam sobie takich przywilejów, jak np. leżenie w łóżku cały dzień. Sprzątałam, gotowałam, prałam nawet po chemii. Owszem, momentami byłam osłabiona, zwłaszcza po chemii czerwonej, nie mogłam nawet wyjść z domu. Poza tym okresem normalnie funkcjonowałam, chciałam żyć tak, jak przed chorobą, żeby się nie załamać i przetrwać. Kiedy łóżko robiło się zbyt wygodne po drzemce, to wstawałam szybko, żeby się nie przyzwyczajać, wskakiwałam w dres, robiłam sok z buraków, robiłam przetwory – by po prostu coś robić. Bo co by mi dało to leżenie? Tylko czarne myśli i za dużo czasu na rozmyślanie.

Rak nie wpłynął także bardzo na moje relacje z bliskimi, których chciałam chronić przed chorobą, a wszystkie swoje problemy omawiałam z jedną przyjaciółką. Nie chciałam, żeby rodzina się martwiła. Oczywiście, znali diagnozę i bardzo mnie wspierali, ale ja bardziej chciałam ich chronić i wspierałam ich bardziej niż oni mnie. Dopiero później dowiedziałam się od psychoonkologa, że powinnam także rodzinie pokazać swoje słabsze strony. I to od tego momentu zaczęłam z nimi bardziej otwarcie rozmawiać. Gdy dowiedziałam się o chorobie, moja córka miała 18 lat. Dużo czasu ze sobą rozmawiamy, celebrujemy każdy posiłek. Rozmawiałam z nią, jak z dorosłą kobietą, a ona bardzo mnie pocieszała, mówiąc, że będzie dobrze, że sobie poradzimy. To, jakie wsparcie otrzymałam od niej i od męża, było niesamowite.

Myślę, że w procesie leczenia tak ciężkiej choroby, jaką jest nowotwór, bardzo ważna jest nasza postawa, siła i determinacja. Jeśli nas wyrzucą drzwiami, to wchodźmy oknem, bo nikt nie zadba o nas tak dobrze, tak jak my same.

Obecnie kończę leczenie, co zbiegło się z epidemią COVID-19 w Polsce. Na początku bałam się, że się zakażę, ale zaopatrzyłam się w porządną maskę, płyny dezynfekujące i żadna pandemia nie mogła wykluczyć mnie z leczenia! Nie wiem, dlaczego niektórzy postanowili zaczekać – rak nie zaczeka, a koronawirusem, stosując odpowiednie zabezpieczenia, możemy w ogóle się nie zarazić.

Kocham życie i to ono mnie motywuje – chciałam normalnie żyć, wrócić do biegania, żyć tak, jak przed chorobą, żebym normalnie wstała i poszła do pracy, spotkała się z przyjaciółkami. Mam wiele marzeń, a moim największym jest podróż do Laponii. Kocham Mikołaja, zimę i święta. I wierzę, że zrealizuję to marzenie!

Organizatorzy
Partner merytoryczny