Historie pacjentek

Urszula

Choroba to tylko chwila, moment przejściowy, z którym trzeba sobie poradzić. Potem wszystko powoli wraca do normy. 

O raku piersi dowiedziałam się pięć lat temu. Diagnozę usłyszałam 21 września 2016 roku, kilka dni po moich urodzinach. Miałam 34 lata. Dużo wcześniej zaczęłam się źle czuć, a jedna pierś inaczej wyglądała. Lewa pierś była twardsza od drugiej. Wybrałam się wtedy na USG, ale pani doktor stwierdziła, że nic złego się nie dzieje i trzeba się cieszyć, bo nie ma nic niepokojącego. Na pytanie, dlaczego jest ona inna w dotyku, odpowiedziała, że taka jest budowa gruczołu i to mnie uspokoiło. 

Po jakimś czasie ból piersi zaczął schodzić aż do ręki, co przeszkadzało mi w pracy, bo jestem fryzjerką. Zaczęłam rehabilitację, po której nie widziałam poprawy. Pogarszało się też moje samopoczucie. Oprócz bólu piersi i ręki zaczęły się bóle głowy, bóle brzucha. Szukałam przyczyny tych bólów u różnych lekarzy – ginekologa, gastrologa, zrobiłam badania krwi. Czułam, że coś mi dolega, ale nie wiedziałam co. Zgłosiłam się również do poradni endokrynologicznej, w której wcześniej się leczyłam z powodu mikrogruczolaka przysadki mózgowej, bo myślałam, że być może to jest powodem złego samopoczucia. Ale to nie było to, ponieważ nadal odczuwałam ból piersi. Poszłam na kolejne USG i wtedy pan doktor stwierdził, że to jest zwykła torbiel. Jak dopytałam, czy na pewno, to się zdenerwował i zapewnił, że potrafi odróżnić torbiel od nowotworu, ale jeżeli tak się boję, to żebym sobie zrobiła biopsję i będę spokojniejsza. Biopsji wtedy nie zrobiłam. Wszyscy w pracy, jak i rodzina zaczęli mnie uspokajać, że wiele kobiet ma torbiele, więc lepiej nic z tym nie robić. Część znajomych stwierdziła, że tylko chodzę po lekarzach i szukam nie wiadomo czego, a przecież jestem młoda. Jak mówiłam, że źle się czuję, to mówili, że jestem przewrażliwiona. Kiedyś usłyszałam nawet, że powinnam się leczyć psychiatrycznie, bo „mam coś z głową”. Stwierdziłam, że może znajomi mają rację i wydziwiam, a to nic takiego. Mówili, żebym sobie dała spokój i tak też zrobiłam.

Niestety czułam się coraz gorzej, słabłam w pracy, brakowało mi sił na najprostsze czynności. Po 2 miesiącach zdecydowałam się jednak pójść do innego lekarza, takiego, który zajmuje się w szczególności chorobami piersi. Zrobiłam kolejne USG i pan doktor powiedział, że 2 miesiące temu to nie była torbiel, ale guz. I to nawet nie jeden, a wiele guzów. Już był też przerzut do węzłów chłonnych i lekarz powiedział, żeby jak najszybciej zrobić biopsję, mammografię i dalszą diagnostyką. 

Diagnoza to był dla mnie szok. Pierwsza myśl – co będzie z moim synem, który wtedy miał 9 lat i o mojej rodzinie – jak to będzie? Czy wyzdrowieję?  Po diagnozie zadzwoniłam do pani endokrynolog, u której wcześniej się leczyłam. Chciałam jej przeczytać wynik, potrzebowałam pocieszenia i chciałam usłyszeć, że to nic złego. Chciałam, żeby mnie pokierowała i powiedziała, co mam zrobić, bo przy niej czułam się bezpiecznie. Poza tym nie wiedziałam, do kogo mam się z tym wszystkim zgłosić. Przeczytałam jej wynik, a ona powiedziała, że to poważna sprawa i żebym się zgłosiła do poradni chorób piersi. Pojechałam tam z wynikiem i wszystko szybko się potoczyło. Tam miałam biopsję, a po otrzymaniu wyników okazało się, że mam HER2-dodatniego, hormonozależnego raka piersi. 

Leczenie zaczęło się od chemioterapii. Wszystko potoczyło się bardzo szybko, ze względu na zaawansowanie choroby – 3 stopień, rak HER2 dodatni, hormonozależny, inwazyjny. Zastosowano chemioterapię, a po każdej chemii guz się zmniejszał. Pani doktor cieszyła się, że on reaguje na chemię. Po zakończeniu chemioterapii guz całkowicie zniknął. Pan doktor, który robił mi USG po zakończeniu chemioterapii stwierdził, że gdyby nie znał sytuacji, to powiedziałby, że jestem zupełnie zdrowa. 

Usunięto mi całą pierś, bo pani doktor stwierdziła, że tak będzie lepiej ze względu na stopień zaawansowania choroby. To były duże guzy wieloogniskowe i bezpieczniej dla mnie było usunąć całą pierś, żeby gdzieś nie zostały resztki nowotworu. W czasie, gdy zostałam przyjęta do szpitala na operację, dostałam telefon, że mój Tata miał zawał i jest w szpitalu. To był bardzo trudny czas, od razu dostałam pomoc psychologa. Wiedziałam, że moi bliscy też cierpią z powodu mojej choroby i to dało mi niewyobrażalną siłę, żeby to wszystko przetrwać. 

Po operacji miałam 20 cykli radioterapii. Przyjmuję też hormonoterapię i te leki będę już przyjmowała na pewno 10 lat, a być może jeszcze dłużej. W grudniu 2020 roku dostałam jeszcze dodatkowy lek na kości. Drugą dawkę tego leku dostanę w czerwcu tego roku i potem co pół roku profilaktycznie. Nie chcę zapeszać, ale w tej chwili z USG i wszelkich innych badań wynika, że jestem zdrowa – nie ma śladu po guzie, nie ma śladu po nowotworze. Nie ma też żadnych przerzutów odległych, nic się nie dzieje. 

Moja rodzina była dla mnie ogromnym wsparciem, a najbardziej motywował mnie mój syn. Czułam, że dla niego muszę wyzdrowieć, muszę być silna. Kiedy dowiedziałam się o diagnozie, bałam się śmierci, tego, że on zostanie bez mamy. Zbliżała się też Pierwsza Komunia Święta mojego syna. W ten wyjątkowy dzień chciałam być przy nim. Zaraz po diagnozie zawierzyłam swoje zdrowie i życie na Jasnej Górze. Wiara i nadzieja dodawały mi sił. 

Była taka sytuacja, którejś nocy usłyszałam przeraźliwy płacz mojego syna – położył się spać, zgasił światło, ale jeszcze nie zdążył zasnąć. Przy mnie nie chciał pokazywać swoich emocji i to był moment, w którym one wybuchły. Jak do niego poszłam, to powiedział, że się boi o moje życie. Wtedy coś we mnie pękło. Zrozumiałam, że muszę walczyć. Zrozumiałam, że muszę zrobić wszystko, żeby wyzdrowieć, bo on musi mieć mamę i nie ma innej możliwości. 

Ogromnym wsparciem był też dla mnie mój partner, który jeździł ze mną na każdą z 16 chemioterapii i siedział ze mną godzinami w szpitalu. Był moim przyjacielem, a choroba zbliżyła nas do siebie. Przekonałam się, że mogę zawsze na niego liczyć. Nigdy nie dał mi odczuć, że jestem gorsza od innych kobiet, mniej atrakcyjna. Część znajomych się wykruszyła w trakcie choroby. Nie chcieli się ze mną spotykać. Pomagała mi cała rodzina – wspierali finansowo, robili przemyślane, zdrowe zakupy, żebym się dobrze odżywiała. Wspierały mnie też koleżanki z pracy i przyjaciółki.  Zawsze mogłam liczyć na ich pomoc i zainteresowanie, a także ich rodzin. W trakcie leczenia dołączyłam do grupy Amazonek i tam też dostałam dużo wsparcia. Dzięki tej grupie mam wiele nowych znajomości.

Najtrudniejszy podczas leczenia był strach – że mogę odejść, zostawić bliskich. Ciężko było widzieć ich smutek, zmartwienie i strach o mnie. Ja bardziej martwiłam się o nich niż o siebie.  Zastanawiałam się, co oni przeżywają – starsi, schorowani rodzice i syn. Nie przerażało mnie, że straciłam włosy, przyjęłam to w miarę spokojnie, bo wiedziałam, że one odrosną. Łysą głowę zasłaniałam czapeczkami, peruką, a brwi sobie malowałam. Cały czas miałam zakodowane, że tak musi być, że to jest tylko chwila, taki moment przejściowy i za parę tygodni, miesięcy włosy zaczną odrastać, więc nie zwracałam na to uwagi. Chemię znosiłam dość dobrze. Osłabienie i mdłości były tylko na samym początku, przy czerwonej chemii. Przy białej naprawdę dobrze się czułam, miałam apetyt, mogłam normalnie funkcjonować. Utrata piersi też nie była straszna, bo najważniejsze było to, żeby żyć. 

Cały czas starałam się żyć normalnie. I wydawało mi się, że sobie świetnie radzę. Przy rodzinie się uśmiechałam, zachowywałam się normalnie, zapraszałam też znajomych. Chciałam wszystkim pokazać, że nic się nie dzieje. Rzeczywiście w towarzystwie zapominałam o chorobie, czułam się bardziej zdrowo. Cały czas przed rodziną i znajomymi pokazywałam, że jestem uśmiechnięta, umalowana, ubrana. A jak nikt mnie nie widział, a syn był w szkole, to były gorsze momenty, kiedy mogłam sobie popłakać. Gdy wiedziałam, że ma wrócić do domu, to wtedy się przebierałam, malowałam, żeby on widział, że wyglądam normalnie. I w pewnym momencie nie umiałam sobie sama z tym poradzić. W dzień czułam się dobrze – uśmiechnięta, wszystko jest fajnie, a noce były straszne. „Paraliżowało” mnie, nie mogłam złapać oddechu. Wszystko ze strachu. Wtedy stwierdziłam, że muszę skorzystać z pomocy psychoonkologa, ale to już było po leczeniu. Zgłosiłam się w Krakowie do Unicornu, do cudownej pani psychoonkolog. Ona stwierdziła, że we mnie pozostał strach po leczeniu, co będzie dalej. Dużo osób tak ma, że kończy się leczenie i nie ma zabezpieczenia na wypadek nawrotu. We mnie był właśnie taki strach, że choroba może wrócić. Pani psychoonkolog skierowała mnie na terapię grupową, terapię simontonowską, bo uznała, że to będzie dla mnie najlepsze. Terapia trwała tydzień. Codziennie dojeżdżałam na całodniowe spotkania. To tam dowiedziałam się, jak sobie radzić z emocjami, jak zdrowo myśleć, a złe myśli zastąpić tymi dobrymi. Bardzo mi to pomogło. Poznałam tam cudowne osoby. Wszystkim bym radziła, żeby korzystali z pomocy. 

Co mogłabym poradzić kobietom, które zaczynają swoją drogę z rakiem piersi… Żeby nigdy, ale to nigdy się nie poddawały. Żeby były dzielne, silne. Trzeba wytrwać ten trudny czas, bo to jest tylko chwilowe. Żeby zaakceptowały siebie mimo wszystko – mimo braku włosów, piersi. My jesteśmy piękne, a o kobiecości nie świadczy brak piersi czy włosów, tylko to, co mamy w środku, w sercu. Trzeba się zaakceptować, kochać siebie, żyć najlepiej, najpiękniej jak się da. Wiadomo, początki są trudne, nawet bardzo trudne, ale po zakończonym leczeniu wszystko powoli wraca do normy. Złe wspomnienia się zacierają. Wiadomo, że strach pozostanie – strach przed nawrotem, czy przed przerzutami. Strach nie może nam odbierać tego, co jest dzisiaj. Trzeba żyć tu i teraz, nie myśleć o tym, co przyniesie kolejny dzień. Pomóc sobie możemy tylko dobrymi myślami, a nie zadręczaniem się, co będzie – na to nie mamy wpływu. Pozytywne nastawienie to połowa sukcesu. Ja wierzyłam w to, że wszystko będzie dobrze. Trzeba zająć głowę czymś, co sprawia radość i daje spokój. 

Moim największym marzeniem jest być zdrową, żeby choroba już nigdy nie wróciła. Chciałabym też zrobić rekonstrukcję piersi. Choć nie wstydzę się swojej blizny, bo to część mojego życia, historii, trudu i cierpienia, przez które przeszłam. Teraz, patrząc na bliznę, jestem wdzięczna, że żyję. Ale jeżeli będzie to możliwe, będę chciała zrobić rekonstrukcję. Mamy jeszcze z synem wielkie marzenie – podróż do Chorwacji. Jak zachorowałam i zobaczył mnie taką smutną, oglądającą zdjęcia z wakacji, to obiecaliśmy sobie, że wrócimy nad nasze polskie morze, ale też do Chorwacji. Syn powiedział, że jak zrobi sobie prawo jazdy, to mnie tam zabierze. I cały czas żyjemy tą myślą, to jest nasz cel. Chcemy, żeby to nasze marzenie się spełniło – żeby wrócić w to miejsce, w którym byliśmy parę lat temu. Kiedyś może też otworzę swój własny salon fryzjerski. 

Organizatorzy
Partner merytoryczny