Historie pacjentek

Zuzanna

Moja choroba to projekt, z którym muszę sobie poradzić

Raka piersi wyczułam sama. Robiłam regularnie samobadanie piersi i w pewnym momencie wyczułam coś, co mnie zaniepokoiło – zgrubienie. Poszłam do ginekologa, dostałam skierowanie na USG. Po nim zrobiono mi biopsję, niestety cienkoigłową i na jej podstawie lekarz stwierdził, że to zmiana łagodna. Wynik uśpiły moją czujność, a lekarz powiedział, żebym zgłosiła się na kontrolę za 6-12 miesięcy. Przyszłam po siedmiu miesiącach na kolejne USG i lekarz stwierdził, że zmiana co prawda nie urosła, ale już mu się nie podoba i żebym przyszła za kolejny miesiąc. Gdy pojawiłam się po kolejnych tygodniach, to okazało się, że zmiana urosła. Po tym lekarz natychmiast skierował mnie na biopsję gruboigłową, po której 20 stycznia 2020 roku przyszły jednoznaczne wyniki – rak piersi.

Diagnoza mną wstrząsnęła – miałam dopiero 42 lata. Na szczęście, dzięki swojej pracy, wiedziałam, że nowotwory, które zostały wykryte na wczesnym etapie choroby, dobrze się leczą. Przede wszystkim chciałam wiedzieć, czy mam czyste węzły chłonne, bo wtedy jest większa szansa na wyleczenie. Wiedziałam, że to HER2-dodatni rak piersi, a więc taki, który szybko rośnie, ale są na niego leki. Osobiście badałam je 15 lat temu. Na szczęście jestem z Warszawy i mogłam wybrać ośrodek, w którym chcę być leczona. Ze względów logistycznych zdecydowałam się podjąć leczenie w Centrum Onkologii. Myślę też, że dostęp do leczenia jest tam najlepszy – realizowane są tam wszystkie istniejące w Polsce programy lekowe.

Miałam HER2-dodatniego, hormonozależnego raka piersi, więc lekarze zadecydowali, że w pierwszej kolejności zastosują u mnie leczenie neoadjuwantowe, czyli chemioterapię przed operacją. Guz przed operacją był szybko rosnący, ale jeszcze mały – miał 18 mm – więc nie zakwalifikowałam się na „podwójną blokadę”. Aby ją dostać, guz musi mieć minimum 2 cm i/lub zajęte węzły chłonne. Pytałam o nią nawet w innym ośrodku, ale usłyszałam tę samą odpowiedź, że rak jest za mało zaawansowany.To dla mnie absurd, bo w ten sposób pozbawiono mnie najbardziej skutecznego leczenia, które dałoby szansę, że nowotwór nigdy nie nawróci. Nie walczyłam o najbliższe 2-3 lata, tylko o 15 lat. Ostatecznie dostałam tylko pojedynczą blokadę, do tego chemię przez 6 cykli. Dla mnie rozpoczęcie leczenia od chemii, a nie od operacji, było lepsze pod tym względem, że miałam poczucie, że to „cholerstwo” już więcej nie urośnie. Po leczeniu neoadjuwantowym nowotwór zmniejszył się o połowę, więc przeprowadzono operację oszczędzającą.

Za leczeniem neoadjuwantowym przemawiało do mnie to, że chemioterapia zatrzymuje rozrost guza i zabija nawet te pojedyncze komórki nowotworowe, które mogły już rozsiać się i krążyć po organizmie. Można je zniszczyć i dodatkowo zmniejszyć wielkość guza. Gdybym nie miała leczenia przedoperacyjnego, nie miałabym na to szansy. Mój guz zmalał do 9 mm.

Węzły chłonne miałam czyste, więc wycięto u mnie tylko węzeł wartowniczy. Nawet rehabilitacja mi się nie należała, ale na szczęście nie była mi potrzebna. Potem z kolei odbywały się naświetlania przez miesiąc i 12 cykli pojedynczej blokady, tym razem bez chemii. I tu kolejne rozczarowanie – zamiast przyjąć zastrzyk w ciągu kilku minut, niestety spędzałam w Centrum Onkologii minimum 4 godziny na podaniu kroplówki. Samo podanie leku to 30 minut, ale wcześniej trzeba zgłosić się do przychodni, potem na izbę przyjęć, pójść na oddział, lek musi być specjalnie przygotowany – co w sumie trwa ok. 4-5 godzin, a były dni, że nawet ponad 6.

Kroplówki są bardzo nieprzyjemne. Nie miałam zakładanych portów, bo to procedura inwazyjna, zatem w czasie pandemii nie chcieli tego zrobić. Co 3 tygodnie pielęgniarki robiły wkłucia, czasem po kilka razy, bo nie zawsze można znaleźć odpowiednią żyłę, a ja prawie mdlałam z nerwów.

Dzięki operacji oszczędzającej zachowałam pierś, a dzięki małemu polu operacyjnemu mogę nawet chodzić w kostiumie kąpielowym – lekarz pięknie to zrobił, jednym cięciem. Uniknęłam też wielu komplikacji i mogę normalnie funkcjonować. Nic się nie dzieje, ani z piersią, ani z ręką, wyglądam normalnie. Mam bliznę, ale nie jest duża i nie miałam żadnego problemu z aktywnością, bo ręka jest tak samo sprawna, jak przed zabiegiem.

Moja choroba nie wpłynęła na moją pracę – cały czas jestem aktywna zawodowo. Pracuję w wyjątkowej firmie. W trakcie leczenia pracowałam w cyklach – tydzień zwolnienia w okolicach przyjmowania chemii, bo nie czułam się najlepiej, dwa tygodnie pracowałam. W tej chwili pracuję w domu. Firma stanęła na wysokości zadania, w trakcie leczenia dostałam również awans. O diagnozie powiedziałam bezpośrednim przełożonym i kilku osobom, które powinny wiedzieć.

O chorobie oczywiście wiedziała rodzina i dzieci, które są w wieku 8 i 13 lat. Były przestraszone, ale musiały mieć świadomość mojego stanu zdrowia. Wiele rozumieją, ale trzeba było uważać, ile się im mówi i jak się im to przedstawia. Wiedzieli też, że to projekt, z którym musimy sobie poradzić. Trzymamy się razem i się nie poddajemy.

Nie było mi trudno mówić o chorobie bliskim, bo wiedziałam, że będę potrzebowała ich wsparcia, ale poza nimi niewiele osób o niej wie. Bardzo weryfikuję, kto jest moim przyjacielem, a kto nie. Ludzie kompletnie nie wiedzą, jak się mają zachować w takiej sytuacji – co zrobić, co powiedzieć, czego nie mówić, a jak nie wiedzą, to  zazwyczaj się wycofują.

Najważniejsze jest to, aby osoby bliskie dały osobie chorej poczucie, że ją wspierają. Mogą zaproponować pomoc, ale bardzo konkretną i praktyczną – przywiozę obiad albo wezmę dziecina dwie godziny, żebyś mogła odpocząć. To jest bardzo potrzebne. Nie na zasadzie – zadzwoń, jak będziesz czegoś potrzebowała – ponieważ nie miałam siły, żeby zastanawiać się, czy ja czegoś potrzebuję. Chciałam, żeby ktoś przyszedł i pewnymi rzeczami się zajął. Rodzina musi wiedzieć, co się będzie działo, jak to może wyglądać, ale najważniejsza jest ich obecność i świadomość, że mierzę się z chorobą.

Były takie momenty, po chemii, że nic mi się nie chciało. Jednak miałam świadomość, że walczę o wyzdrowienie na kolejnych 15-20 lat bez nawrotu i ta myśl dodawała mi sił. Po chemii miałam dwa kiepskie dni i potem dochodziłam do siebie. Pracowałam i to pozwalało mi myśleć o czymś innym.

Leczyłam się w trudnym czasie – pandemii koronawirusa. Miałam chemię i wiedziałam, że ona zabija wszystkie komórki, nie tylko nowotworowe. Był taki moment, że siedziałam zamknięta w domu, bo miałam świadomość, że kilka dni po chemii mogę zakazić się wszystkim. W Centrum Onkologii się nie obawiałam – oni bardzo dbali o to, żeby było bezpiecznie. Bardzo szybko wprowadzono restrykcje i procedury, a także testy na koronawirusa, które przeprowadzano na miejscu. Nie miałam poczucia, że moje leczenie było przez pandemię zaburzone, przerwane. Wręcz przeciwnie, było przyjemnie i miło, bo było mniej ludzi, mniejsze kolejki. Nie miałam problemu z dostępem do lekarza – nawet jak nie było mojej Pani Doktor, to był inny lekarz w zastępstwie. Być może w tym czasie było mniej nowych pacjentek. Te, które zaczęły leczenie przed COVID-19 to zostały, natomiast nowych pacjentek było mniej. Jak już skończyłam chemię, miałam poczucie, że moja odporność jest lepsza. Oczywiście cały czas trzeba było uważać, bo pandemia się nie skończyła. Od jesieni znowu na korytarzach jest tłum, jakby te wszystkie osoby, które wiosną ubiegłego roku nie przyszły, nagle zaczęły się leczyć. Nie ukrywam, że to trochę przerażające, bo przecież w leczeniu raka każdy tydzień ma znaczenie.

Co poradziłabym kobietom, które właśnie dowiedziały się o diagnozie? Trzeba zdawać sobie sprawę, że HER2-dodatni rak piersi szybko się rozwija i nie można czekać z pójściem do lekarza, trzeba zacząć działać od razu. Po drugie, trzeba mieć świadomość, że tego raka się leczy. Teraz jest leczenie celowane, a więc lepsze niż zwykła chemioterapia. To wielka nadzieja związana z tym nowotworem.

Organizatorzy
Partner merytoryczny