Choroba zmienia, otwiera oczy na wiele spraw
Na raka piersi zachorowałam w 2014 roku w wieku 26 lat. Byłam bezdzietną panną po ukończonych studiach, która rozpoczęła pierwszą poważną pracę. Nie spodziewałam się wtedy, że małe ziarenko na piersi pod skórą, które wyczułam w nocy, może być poważną chorobą. Kolejnego dnia po pracy w południe przypominało mi się o zgrubieniu na prawej piersi i ponownie zaczęłam dotykać zmiany. Z uwagi na to, że byłam młodą osobą i o raku piersi mało wiedziałam, uznałam, że jest to powiększony węzeł bądź coś w nocy mnie ugryzło. Bardzo szybko zapominałam o tajemniczym ziarenku i wróciłam do spraw życia codziennego.
Po ponad miesiącu, a może to był jeszcze dłuższy okres czasu, smażąc sobie coś w kuchni, przestraszona pryskającym tłuszczem odruchowo złapałam się za klatkę piersiową i znów poczułam to „coś”, ale tym razem zmiana była większa niż ostatnio. Pokazałam zmianę mamie, tłumacząc jej, że coś mi się zrobiło pod skórą, ona uświadomiła mnie, że nie wygląda to dobrze i żebym poszła do lekarza. I tak rozpoczęła się moja diagnostyka.
Lekarz rodzinny skierował mnie na USG. Na badaniu obrazowym zmiana została rozpoznana jako zmiana podejrzana o złośliwą. Następnie wykonano mi biopsję cienkoigłową jednak z uwagi na to, że wynik wyszedł niejednoznaczny, trafiłam na salę operacyjną w rejonowym szpitalu i wycięto cały guzek w znieczuleniu miejscowym. Wynik histopatologiczny potwierdził raka piersi złośliwego G3, hormonozależnego, HER2+. Trafiłam do szpitala onkologicznego, otrzymałam skierowania na powtórne badania, włącznie z ponownym badaniem guza. Wynik był niestety ten sam.
Dnia 13 maja 2014 roku miałam operacje oszczędzającą pierś, następnie 16 podań chemii. Przed chemioterapią miałam pobraną tkankę jajnikową w celu zabezpieczenia swojej płodności na wypadek problemów z poczęciem dziecka w przyszłości. W trakcie chemioterapii z uwagi na słabe żyły miałam wszyty w klatkę piersiową port. Po zakończeniu chemioterapii miałam radioterapię, następnie wdrożono mi leczenie farmakologiczne na 5 lat, gdyż guz był hormonozależny. Dodatkowo na 2 lata zatrzymano mi pracę jajników i wprowadzono w stan farmakologicznej menopauzy poprzez zastrzyki w brzuch z implantem, które przyjmowałam co 28 dni. Miałam też terapię celowaną w związku z HER2+.
Przyczynili się oni do mojego procesu zdrowienia i przez ich postawę miałam wiele przysłowiowym kłód, związanych z samym leczeniem, usuwanych spod nóg. Miałam przy sobie też kochających i wspierających bliskich, niezwykłych ludzi, którzy byli w tamtym momencie dla mnie ogromnym wsparciem i dodawali mi odwagi i siły do przetrwania tego czasu.
W czasie leczenia podjęłam dwa kierunki studiów podyplomowych, które ukończyłam. Wyjeżdżałam na wycieczki, a szczególnie nad morze, które uwielbiam. Zaczęłam sprawiać sobie przyjemności i skupiać się bardziej na sobie. Na oddziale onkologii poznałam wspaniałe kobiety, znajomości przetrwały do teraz. Były też niestety smutne pożegnania, takie na zawsze. Są osoby, które noszę w sercu do teraz, jedną z nich była moja dobra koleżanka Kasia, z którą wspólnie planowałyśmy jechać do Portugalii do Fatimy, gdyż moja i jej operacja odbyły się 13 maja, w święto Matki Boskiej Fatimskiej. Niestety nie było nam to dane, gdyż Kasia odeszła.
Czas leczenia i samej choroby sprawił, że moje życie zatrzymało się w miejscu. Wspominam ten okres jak pocięty kadr z mojego życia, które płynęło bardzo szybko i nagle kazało mi się zatrzymać, powiedziało bardzo głośno STOP. Po roku leczenia w rozmowie z bliską mi osobą skomentowałam swój czas zmagań z chorobą słowami „ to był dobry rok”, co brzmi niedorzecznie, a jednak. Był to czas, w trakcie którego mogłam skupić się na samej sobie. Nikt nic nie wymagał ode mnie, ja nie wymagałam od siebie. Nagle moje życie zaczęło być bardzo spokojne i radosne, bo wypełnione małymi przyjemnościami, które sobie fundowałam. Jedyne rzeczy, jakie miały dla mnie znaczenie to kolejne etapy leczenia, które coraz bardziej zbliżały mnie do upragnionego zdrowia. Problemy inne niż moja choroba przestały mieć dla mnie znaczenie, nadałam im po prostu zupełnie inny wymiar. Zmieniłam myślenie, nauczyłam się cieszyć z prostych rzeczy, czerpać radość z życia i być wdzięczną za dobre chwile, które mnie spotykały w tym wszystkim.
Dziś mam 36 lat, minęło 9 lat od zakończenia leczenia. Pojechałam do Fatimy, tak jak umawiałam się z moją koleżanką z sali szpitala onkologicznego, to było nasze wspólne marzenie. Moja koleżanka Kasia była ze mną podczas wizyty w sanktuarium i myślę, że nie tylko na zdjęciu, które ze sobą zabrałam. Chcę powiedzieć kobietom, które zaczynają leczenie, żeby nie wierzyć pierwszym myślom, jakie pojawią się zaraz po diagnozie (a wiem, że są przerażające). Warto do leczenia podejść zadaniowo, chemię traktować jako lek, a nie truciznę (wtedy łatwiej znosić jej skutki uboczne, bo spokojna głowa w tym wszystkim jest najważniejsza). Trzeba zatrzymać się i skupić na sobie, robić sobie drobne, ale częste przyjemności, kupić ładną perukę, chustkę, ładną sukienkę. Dobrze być wdzięcznym za to, co jest, planować i marzyć. Postawić sobie realne cele do zrealizowania po leczeniu.
otwiera oczy na wiele spraw, szeptem mówi do nas… Hej coś tu jest nie tak, zauważ wreszcie siebie!