Pogodzenie się z chorobą, to chyba najlepsze lekarstwo.
O chorobie dowiedziałam się w 2020 roku. Miałam wtedy 29 lat i dwoje małych dzieci. Ok. 3-4 tygodnie po zakończeniu karmienia synka piersią wyczułam sobie guza. Poszłam do lekarza, do chirurga onkologa, który zbadał pierś i stwierdził, że to nic groźnego, że pewnie został jakiś zastój po karmieniu. Po miesiącu od tej wizyty miałam wizytę u ginekologa i przy okazji zrobił mi USG piersi. Lekarz stwierdził, że jest guzek, ale nic złego się nie dzieje i groźnie to nie wygląda, ale żeby pójść do chirurga onkologa na konsultację. Poszłam na kolejną wizytę do tego samego chirurga onkologa, który znów stwierdził, że to nic złego, ale jak pani chce to możemy zrobić biopsję. Na biopsji cienkoigłowej wyszły atypowe komórki i trzeba było dalej diagnozować. Wykonano biopsję gruboigłową, na której już było wiadomo, co to jest, diagnoza została potwierdzona.
Zderzyłam się ze ścianą. Pierwsza myśl była taka, że niedługo umrę i zostawię dzieci. Było to dla mnie straszne. Pierwszy tydzień, dwa, to była tragedia, chodziłam i płakałam, bo wydawało mi się, że to już faktycznie będzie koniec, bo mówi się, że jak ktoś jest chory na raka, to na pewno umrze. Było ciężko, ale potem się podniosłam i zaczęłam traktować chorobę jako przeziębienie, że to przeleczę i będzie dobrze. U mnie w rodzinie nie było zbyt wiele zachorowań na nowotwór, nie było nigdy nowotworu piersi, więc wszyscy byli zdziwieni, że coś takiego się stało, ale byli przy mnie i mnie wspierali.
Ta diagnoza nic mi wtedy nie mówiła.
Na początku moja lekarka powiedziała mi jak będzie wyglądać leczenie i to była cała moja wiedza na ten temat. Wiedziałam, że mam tego raka, że mam mieć chemię przedperacyjną, operację, ale nic więcej takiego nie wiedziałam na ten temat. Z biegiem czasu zdobywałam wiedzę, informacji szukałam w Internecie, na grupach, na forum. Najtrudniejsza była dla mnie decyzja o operacji, trudniejsza niż chemioterapia i to, że wypadały mi włosy, bo im więcej człowiek czyta, tym więcej ma wątpliwości.
Na początku miałam chemioterapię, dostałam 6 cykli chemii, były podawane wlewy – leczenie przedoperacyjne. Dopiero później była operacja, po której dostawałam terapię lekową, a dopiero za jakiś czas były naświetlania. Jak zachorowałam, to musiałam iść na zwolnienie lekarskie, bo leczenie jest dosyć długie, później zasiłek rehabilitacyjny.
Ktoś kiedyś powiedział, że choroba weryfikuje relacje z rodziną, z przyjaciółmi, ze znajomymi i tak było też w moim przypadku. Okazało się na kogo mogę liczyć, kto jest ze mną, kto mnie wspiera, a na kim po prostu się zawiodłam, bo też były takie osoby, na których pomoc liczyłam, a po prostu się na nich zawiodłam. Najbardziej pomogła mi moja mama, która siedziała z dziećmi, kiedy ja się źle czułam po chemii, czy operacji. Mam przyjaciółkę, która ze mną jeździła na badania, na kontrolę czy do lekarza, więc to są takie dwie najbliższe osoby, które były wtedy przy mnie.
Najbardziej motywowało mnie to, że mam małe dzieci, że mam dla kogo żyć, że chcę się wyleczyć, żeby móc wychować moje dzieci. Dodatkową motywacją było to, że mam rodziców, którzy są już w starszym wieku i chciałabym im pomagać jak zajdzie taka potrzeba.
Najważniejsze to się nie poddawać i myśleć pozytywnie. Przede wszystkim trzeba zaakceptować, bo pogodzenie się z chorobą to chyba jest najlepsze lekarstwo na nią. Nie ma co sobie zadawać pytań dlaczego ja, bo nie tędy droga, trzeba się pogodzić z tym i dalej żyć. Według mnie, to jest taka najważniejsza wskazówka.
Moim największym marzeniem jest, żeby wyzdrowieć, żeby żyć i wychowywać moje dzieci, bo to jest dla mnie najważniejsze. Jak będę miała zdrowie to ze wszystkim sobie poradzę. Chcę żyć w zdrowiu i otaczać się moimi bliskimi.