To ja mam raka, a nie rak ma mnie
Moja historia z rakiem piersi rozpoczyna się 1 listopada 2019 r., kiedy zupełnie przypadkiem wyczułam sobie w piersi guza. Był ranek, ok. 4:00, kiedy przebudziłam się, aby przekręcić się z boku na bok, moja ręka, zsuwając się przy tym, natrafiła na guz w lewej piersi. Od razu się rozbudziłam i zaczęłam analizować – wcześniej nie trzymałam konsekwencji w samobadaniu, które robiłam od czasu do czasu. USG średnio robiłam raz na dwa lata, raczej sporadycznie. Jednak wszystkie badania dawały bardzo dobre wyniki, a w mojej rodzinie nikt nie chorował. Mimo to, kiedy wyczułam ten guzek, wiedziałam, że nie mogę go zbagatelizować.
Niestety, 1 listopada wypadł w piątek, więc musiałam cały weekend czekać na wizytę u lekarza, ale była to pierwsza rzecz, jaką zrobiłam w nowym tygodniu. Udałam się od razu do poradni onkologicznej w Białostockim Centrum Onkologii i lekarz, który palpacyjnie także wyczuł guza, natychmiast skierował mnie na USG piersi. Kiedy i to badanie wykazało niepokojącą zmianę, dostałam skierowanie na biopsję gruboigłową. Czekając na wynik żyłam ciągle nadzieją – że to może nie będzie rak? Przecież to nie mógł być rak! Dlaczego miałabym być pierwszą osobą w rodzinie, która na niego zachorowała? Bardzo się denerwowałam… Mąż, żeby mnie uspokoić, w tajemnicy przede mną, czytał w Internecie, co mogą oznaczać guzki w piersi i pocieszał, że to mogą być jakieś włókniaki czy tłuszczaki.
Niestety, wynik badania potwierdził, że to rak piersi. Moment, w którym poznałam diagnozę -nowotwór złośliwy – to był szok. Nie potrafię opisać, jakie emocje towarzyszyły mi w tamtym momencie. Stałam jak słup soli przed lekarzem i nic do mnie nie docierało. Dowiedziałam się, że mam złośliwego HER2-dodatniego raka piersi. Nie od razu wiedziałam, co to oznacza, że to jakiś podtyp raka. Myślałam, że rak piersi, to rak piersi i już. Rak? Dla mnie to znaczyło śmierć. Myślałam, że za chwilę umrę – i to było straszne przeżycie.
Kiedy wróciłam do domu zaczęłam szukać w Internecie informacji na temat raka piersi, ale tylko pod kątem HER2-dodatniego raka piersi. Czułam, że powinnam wiedzieć na jego temat, zwłaszcza, że wiedza dawała mi pewne poczucie spokoju, panowania nad sytuacją. Czytałam, czym charakteryzuje się podtyp, jakie są metody leczenia, co mnie czeka dalej. Uważałam, gdzie szukam tych informacji, żeby były to strony zweryfikowane przez lekarzy.
Tak trafiłam m.in. na stronę kampanii „Wylecz raka piersi HER2+”, gdzie spodobało mi się przekazanie wiedzy w sposób zrozumiały, a jednocześnie kompleksowy. Dodatkowo historie kobiet, które przeszły przez raka piersi napawały optymizmem.
Zgodnie z tym, czego się dowiedziałam z Internetu zrobiono mi kolejne badania, m.in. mammografię czy badanie radiologiczne, a także odbyło się konsylium. Wiedziałam już, że mogę wziąć w nim udział i że może towarzyszyć mi bliska osoba. Poprosiłam o to męża i to była bardzo dobra decyzja! Konsylium było dla mnie tak ogromnym przeżyciem, że nie docierało do mnie to, co mówią lekarze, a po wyjściu z sali tym bardziej niczego nie pamiętałam. Mąż słuchał uważnie, zadawał pytania i potem przekazywał mi informacje. Podczas spotkania z ekspertami dotarło do mnie tylko, że jeden z lekarzy rozważał mastektomię piersi, w której znajdował się guz. Tłumaczył, że to dlatego, że mam podtyp HER2-dodatni, który jest agresywną postacią raka piersi. Ostatecznie powiedziano mi, że będę miała leczenie neoadjuwantowe.
Zaczęłam szukać informacji, czym jest to leczenie neoadjuwantowe, dlaczego nie będę miała najpierw operacji. Zawsze wydawało mi się, że najpierw jest operacja. Jak rozmawiałam z pacjentkami na korytarzu, to różnie to leczenie wyglądało. Cały czas miałam w głowie konsylium, na którym usłyszałam, że skoro mam HER2-dodatniego, to może najlepiej byłoby usunąć całą pierś. I początkowo uczepiłam się tej informacji, wydawało mi się to nawet lepszym rozwiązaniem, bo wytną mi tego raka w całości i on już do mnie nie wróci. Dopiero później przeczytałam na rzetelnych portalach, a pani doktor onkolog potwierdziła, że leczenie neoadjuwantowe to takie leczenie przedoperacyjne. Etap po którym zobaczymy, jak zareagowałam na chemię oraz etap zmniejszania guza, dzięki podaniu podwójnej blokady. Od tej wizyty zaczęłam inaczej myśleć o raku – że może nie umrę z jego powodu, a jeszcze trochę pożyję? Pani doktor powiedziała na tej wizycie, że raka piersi można wyleczyć, że to choroba przewlekła, na którą pojawia się coraz więcej nowych leków, w tym wspomniana wcześniej podwójna blokada, którą można zastosować w moim przypadku. Zaczęłam to wszystko chłonąć, karmić się tymi dobrymi informacjami od pani doktor. Dzięki Bogu, że mogłam skorzystać z tej metody, o której tyle czytałam i tak się jej uczepiłam, że to jest taki ratunek dla mnie! I pomyślałam, że to szczęście w nieszczęściu, że rak został wykryty w momencie, w którym jest refundacja na tę terapię.
Pani onkolog zleciła mi chemioterapię, a dalej poszło już szybko – w listopadzie usłyszałam diagnozę, a już 5 grudnia dostałam pierwszą chemię. Pomimo tej pozytywnej energii, którą tchnęła we mnie pani doktor, bałam się, tego co mnie czeka. Z perspektywy czasu myślę, że mój strach wynikał z informacji, których naczytałam się na różnych forach, gdzie osoby chore opisywały, jak znosiły chemię, jakie miały po niej problemy. Przerażały mnie te informacje, bo wydawało mi się, że też tak zareaguję. Okazało się jednak, że bałam się zupełnie niepotrzebnie, bo nie miałam nawet połowy tych dolegliwości, o których pisano! Od tamtej pory przynajmniej wiedziałam, jakich miejsc w Internecie unikać i gdzie nie szukać informacji. Skorzystałam z założenia portu, chociaż na początku też się tego obawiałam, ale to też przyczyniło się, że przeszłam tę chemię w miarę dobrze. To taka rurka zakończona membraną, która jest wszyta pod skórę, gdzie łączy się z główną żyłą. Przez tą membranę dostaje kroplówki, dzięki czemu mam czyste, niepokłute ręce.
Pierwsze podania chemii ciężko znosiłam psychicznie – przychodziły momenty załamania, podczas których wspominałam, że jeszcze pół roku temu tyle się działo, rzucałam się w wir pracy, chciałam robić tyle rzeczy! Zostałam nawet ławnikiem sądowym. A tymczasem przyszła wiadomość „rak piersi”, która podcięła mi skrzydła. Siedziałam w Centrum Onkologii – w budynku, na który zerkałam wcześniej ze strachem i myślałam, żeby nigdy się w nim nie znaleźć. Zastanawiałam się, że wcześniej słyszałam rak i myślałam, że mnie to nie dotyczy. Dopiero, jak człowiek znajduje się w takim miejscu, dostrzega, jak ogromna jest skala problemu, jak dużo kobiet choruje i to coraz młodszych. Zastanawiałam się, czemu to wszystko ma służyć…
W takich trudnych momentach bardzo pomagała mi moja rodzina, przyjaciółki i znajomi. Przed nikim nie ukrywałam tego, że jestem chora – od razu mówiłam, czego potrzebuję – wsparcia, siły, modlitwy. I dostawałam to. Codziennie ktoś do mnie dzwonił, wypytywał, co u mnie słychać. Miałam takie dni, kiedy nie chciało mi się wstać z łóżka. Wtedy słyszałam „wstawaj, idź na spacer, zrób zdjęcie na dowód, że wyszłaś z domu”. To było takie motywujące i podnoszące na duchu, że jest tyle osób, które mnie wspiera. Koleżanki przynosiły mi książki o kobietach, które miały raka piersi i z tego wyszły, pilnowały, żebym się zdrowo odżywiała. Ze strony pracodawcy także otrzymałam ogromne wsparcie – nie było problemu, żebym wyszła na badania albo dlatego, że źle się czułam. Ale także kobiety, które poznałam w Szpitalu wielokrotnie podnosiły mnie na duchu. Od jednej z nich usłyszałam „Pamiętaj Edyta, to Ty masz raka, a nie on Ciebie” i to zdanie mi wielokrotnie mi później pomogło.
Po czterech pierwszych dawkach chemii, kiedy wypadły mi włosy, brwi i rzęsy (paradoksalnie – najmniej przejęłam się ich utratą!) poszłam na kontrolne USG. Pani doktor tak strasznie długo wtedy milczała. Zerkała co chwilę w monitor, na badania na stole, a w ogóle nie patrzyła na mnie! Czułam, że jest niedobrze… „Jest coś pani doktor, prawda?” – zapytałam. Pani doktor spojrzała wtedy na mnie i powiedziała „Pani Edyto! Tu nic nie ma!”. I to był dla mnie taki bodziec, że będzie dobrze! To był też moment, w którym uświadomiłam sobie, że mam jedno życie i nie mogę cały czas siedzieć i myśleć tylko o tym, co będzie i czy rak nawróci. Życie toczy się dalej i muszę cieszyć się każdą jego chwilą! Poczułam wolę walki i wiedziałam, że muszę walczyć i mieć nadzieję. Dostałam taki zastrzyk energii – przede mną było jeszcze 12 chemii, a już w tym momencie jest tak dobrze!
18 czerwca miałam operację oszczędzającą, po której wynik biopsji wykazał brak komórek nowotworowych! Jestem zdrowa! Przede mną kolejne dawki chemioterapii, czekam na radioterapię, ale już podchodzę do tego spokojnie. Pomimo epidemii COVID-19 wszystkie moje zabiegi czy badania odbyły się planowo. Czytałam, że pacjenci onkologiczni boją się chodzić do szpitali, ale mnie przez chwilę nie przyszło do głowy, żeby zrezygnować z leczenia! Tym bardziej, że wiem, że Szpital w Białymstoku przestrzega wszelkich zasad bezpieczeństwa. Owszem, trochę się obawiałam ze względu na osłabioną odporność z powodu chemii, ale wiedziałam, że szpital robi wszystko, żeby pacjenci byli bezpieczni. Poradnie i szpital pracowały normalnie, były czasem lekkie opóźnienia, ale kto by się tam przejmował tą godziną w jedną lub drugą stronę? Człowiek był szczęśliwy, że otrzymał to leczenie, po które przyszedł i mógł wrócić do domu.
1. Nie bójcie się – owszem, walka jest długa i trudna, ale to nie znaczy, że nie wychodzi się z niej zwycięsko!
2. Nie ukrywajcie choroby i nie zamykajcie się z nią w domu. Szukajcie wsparcia.
3. Mówcie o tym, co Wam jest, jak się czujecie i czego potrzebujecie – to bardzo ważne, aby tego nie ukrywać.
4. Zmieńcie sposób myślenia – połowa sukcesu walki z rakiem piersi, to to, jak mamy poukładane w głowie. Jeśli jest nastawienie, że sobie nie poradzę, choroba mnie pokona – to ono może dołować jeszcze bardziej.
5. Szukajcie źródła siły – dla jednego to będzie modlitwa, dla drugiego rodzina, a dla kolejnego jeszcze coś innego. Znajdzie coś, co Wam pomaga!
6. Szukajcie informacji na temat choroby – jeśli czegoś nie rozumiecie, macie pytania, to nie bójcie się ich zadawać lekarzowi.
7. Bądźcie asertywne – rak uczy asertywności, takiej wewnętrznej odwagi, ale też trochę braku poczucia wstydu – jeśli należą Wam się jakieś badania, leczenie – proście o to!
8. Rak to nie wyrok – to nie jest tak, że umrzemy z dnia na dzień! My – chore z rakiem piersi – paradoksalnie jesteśmy w dobrej sytuacji w porównaniu do innych nowotworów, które są gorsze do wyleczenia. Są metody leczenia, ciągle powstają nowe leki i z dnia na dzień wiadomo o tym raku więcej!
Choroba uczy żyć tym, co jest dziś, teraz, sprawia, że życie ulega przewartościowaniu. Zdaję sobie sprawę, jaką chorobą jest rak… że może kiedyś zaatakować i trzeba będzie mieć siły do kolejnej walki, tym bardziej doceniam to, co jest tu i teraz. Żyję dniem dzisiejszym, bo jak mówi przysłowie „Dziś jest dziś, wczoraj już było, a jutra może nie być”. Nie robię już dalekosiężnych planów, żyję chwilą. Cieszę się z małych rzeczy – że świeci słońce, że jest ładna pogoda, że jest ciepło. Nie mogę doczekać się stycznia i powrotu do pracy. Po prostu – cieszę się z życia i dziękuję za to, że jestem zdrowa.